Pewnego razu pojechałem z mamą do Bochni, mama poszła załatwiać swoje sprawy, a mnie dała czas wolny. Byłem chyba już w VII klasie szkoły podstawowej i nie musiałem trzymać się maminej spódnicy. Poszedłem do księgarni i zobaczyłem dwie książki o psach: Lubomira Smyczyńskiego ”Psy, rasy i wychowanie” za 60 zł oraz Edwarda Frankiewicza” Psy myśliwskie i ich układanie” za 90 zł. Jak na 14-letniego ucznia siódmej klasy była to pokaźna kwota. Długo wertowałem obydwie książki i zastanawiałem się, którą kupić. Decyzja była bardzo trudna, przecież każda z tych książek była zupełnie inna. W końcu wziąłem obydwie. Tylko mama zrobiła mi wyrzut: ”Po co ci aż dwie książki o psach?”. Oczywiście w tych książkach najbardziej interesowały mnie rozdziały o psach gończych. W książce Lubomira Smyczyńskiego były opisane ogary francuskie, ogary angielskie, ogary rosyjskie w tym rosyjsko-mongolski ogar kostromski, ogar słowacki (dzikarz), no i oczywiście ogar polski. Jak wiadomo ogar typu Kartawika i ogar typu Pawłusiewicza były uznane, jako jedna rasa. Ale co ciekawe, Lubomir Smyczyński wszystkie psy gończe, które goniły i głosiły zwierza po ciepłym tropie, nazywa ogarami, z czym ja się w pełni zgadzam. Jaką metamorfozę przeszły te psy, że niedługo potem te same rasy nazywano gończymi, a nie ogarami. W książce Edwarda Frankiewicza była opisana użytkowość i sposoby szkolenia psów myśliwskich. Z opisu wynikało, że ogary to psy do polowania na wszystko, od kaczek, po dziki i na lisach skończywszy. I tu muszę przyznać, że jako bardzo młody chłopak, wręcz młokos, po lekturze Łowca Polskiego i poprzednio wymienionych książek, byłem tak mocno utwierdzony w wierze o walorach użytkowych ogarów, że gdy mój starszy ode mnie przyjaciel Zdzisław Borowiec opowiadał mi wtedy o łajkach, jakie to one są wszechstronnie użytkowe, ja tylko krótko zapytałem: „A ogary?”
Będąc na studiach na Wydziale Rolniczym AR w Krakowie, bywałem na wystawach psów rasowych. Raz będąc na rajdzie pieszym w Gorcach spotkaliśmy zabłąkanego psa gończego w schronisku na Turbaczu. Ludzie, do których się przyłączył, spytali czy go nie chcę. Napaliłem się i mieliśmy go razem z kolegą trzymać w akademiku. Nie wiedziałem jak to będzie wyglądało w praktyce, bałem się, że mogą być problemy. Ale na drugi dzień jak schodziliśmy z Turbacza, spotkaliśmy właściciela psa, który go szukał, problem mieliśmy z głowy.
W 1983 roku złożyłem podanie o przyjęcie do Koła Łowieckiego „Las” w Kłaju przy Jednostce Wojskowej. Mieszkałem na terenie obwodu dzierżawionego przez to koło. Niektórych myśliwych znałem, bo chodziłem z ojcem na polowania, który był członkiem tego koła i uczestniczyłem w nagance. Jako świetnie znający teren, na każdym polowaniu wzorowo prowadziłem nagankę oraz zawsze miałem ze sobą róg myśliwski, na którym grałem sygnały łowieckie. Grać nauczyłem się jeszcze na studiach na rogu pożyczonym od kolegi Piotrka Dybasia z Gorlic należącego do Zespołu Góralskiego „Skalni” przy AR w Krakowie. Pożyczył mi on również płytę winylową z sygnałami łowieckimi. Puszczałem sobie tę płytę na gramofonie i ze słuchu uczyłem się grać. Oczywiście w akademiku. Starałem się uszanować sąsiadów i dać im pospać rano, wszak studenci to w większości nocne marki, co lubią imprezować czasem i do białego rana. Mnie samemu raz się zdarzyło, że zaraz po imprezie poszedłem na wykład z ekonomiki rolnictwa doktora Ludwika Szaro, mojego przyszłego promotora, nawiasem mówiąc, przezacnego człowieka. Głowa mi leciała, spać mi się chciało, a koleżanka, za której plecami się chowałem, zawsze po przebudzeniu była z boku, tak jakby mnie chciała odsłonić przed doktorem. Budziłem się jak długopis upadał mi na podłogę, po czym go podnosiłem i wszystko skrzętnie notowałem, co wykładowca mówił. Potem przeglądając wykłady nie mogłem dojść, który to był wykład, tak wszystko było logicznie zapisane i trzymało się przysłowiowej kupy. A więc starałem się uczyć grać nie wcześniej jak wpół do dziewiątej rano. Pewnego razu mój kolega ze „Skalnych”, Krzysiek Ryt ps. Masztalski (opowiadał świetne kawały śląskie o Masztalskim, stąd jego przydomek) relacjonował mi, że jedzie windą a jeden student nadaje, że jakiś sk…yn gra codziennie rano na trąbce. „Jakbym wiedział, w którym pokoju on gra, jakbym do niego poszedł, to…”.Krzysiek popatrzył na niego i powiada: „Ja wiem gdzie on mieszka, ale nie radzę ci tam iść”. Zawsze podobały mi się sygnały łowieckie i cała oprawa polowania, dla mnie to była esencja polowania. Zwierz na pokocie, wiadomo, ozdoba polowania i zwieńczenie wszystkich zabiegów hodowlanych, ale co, jeśli go nie ma? Pozostaje reszta: miłe towarzystwo, gawędy, wspomnienia, praca psów i oprawa polowania.
W 1984 roku po zdaniu egzaminu dla nowo wstępujących do PZŁ i po uzyskaniu pozwolenia na broń myśliwską, zostałem członkiem KŁ „Las” przy JW w Kłaju. W tym czasie były problemy z zakupem broni, więc zapisałem się w sklepie Jedności Łowieckiej w Krakowie na ul. Grodzkiej. Niedługo ku mojej radości otrzymałem od kierownika sklepu Stanisława Bigosińskiego wiadomość, że przyszła dostawa broni. Kupiłem nowego boka, IŻ-27 E. Kaliber 16, który do dzisiejszego dnia dobrze mi służy. Kolega Waldek Piekarz (wnuk naszego seniora Kaczmarka), który zna się na broni, stwierdził, że „jest to strzelba pani”, tak dobrze bije. Amunicji kupiłem całą torbę, ile mi się zmieściło, tak, że o mało mi się paski nie pourywały. Włóczyłem się z tą swoją strzelbą po lasach całymi dniami bez sukcesów, dzików u nas było i jest mało, a podstawową zwierzyną grubą jest sarna. Chodziłem na wszystkie zbiorówki, ale jak wychodził lis na mnie to go pudliłem, bo emocje brały górę i po prostu górowałem. Lisy wtedy były w cenie, za krótką kurtkę z lisów można było dostać 250 tys. złotych, a w sklepie myśliwskim nowiutki czeski sztucer bok ekspres kosztował 220 tys. złotych. Raz postanowiłem spróbować zapolować na lisa z wabikiem. Pożyczyłem sobie od kolegi Mariana Pawełka, który był wtedy u nas łowczym w kole, wabik na lisy produkcji Romana Bilika z Niepołomic. Poszedłem na lisa w wyższe partie masywu Góry Kamionna, do Głębokiej Debrzy, bo tam były lisie nory. Stanąłem obok buka i wabię, wkładam całą duszę w to kniazienie zająca. Nagle, po drugiej stronie Debrzy usłyszałem gwałtowny i głośny szelest po liściach. Patrzę, w poprzek przeciwległego stoku sznuruje szybko lis w stronę potoku. Przebiegł potok i znowu zasuwa po stoku poniżej mnie jakieś 70-80 metrów, zmienił kierunek i znowu po stoku truchcikiem do mnie. Ja stoję i serce chce mi wyskoczyć przez gardło, gwałtownego oddechu nie mogę powstrzymać i boję się, że lis usłyszy jak oddycham. A lis stanął i widzę jak mu wietrznik chodzi, jak próbuje złapać odwiatr. Wydawało mi się, że jest za daleko, chciałem być pewny strzału, modliłem się, żeby wyszedł troszkę dalej, bo stał za gałązkami buka. O jaki byłem naiwny, trzeba było strzelać i lis by leżał. A lis trochę jeszcze postał, powietrzył i dyla z powrotem. Zawabiłem jeszcze raz (naiwny) i znowu usłyszałem podobny szelest po lesie, ale lis drugi raz nie wyszedł. Idę w dół ze spuszczonym nosem na kwintę i nagle słyszę wyraźny szelest za sobą. Odwracam się, a tu za mną podnoszą się dziki. No to ja przeładowałem śrut na breneki i za nimi. Śnieg był tylko miejscami. Biegnę za watahą tuż tuż, nie widzę dzików, ale widzę jak jeszcze jodełki się ruszają, czyli dosłownie siedzę im na zadzie. Przede mną nieduży gęsty młodnik, omijam go, żeby nie przedzierać się przez gęstwinę. Szukam dalej tropów, nie widzę ich, bo śnieg leży płatami, więc trudniej jest tropić. Szukam gorączkowo, nie ma tropów, więc wracam przed młodnik, wchodzę w niego, słyszę jak dziki uciekają (cwaniaki, chciały mnie przeczekać). Wybiegam z młodnika i znowu widzę tylko chwiejące się jodełki. W końcu widzę jak wataha przechodzi przez drogę niedaleko miejsca skąd je ruszyłem, mierzę po kolei do przechodzących dzików i odpuszczam, bo boję się spudłować. I tak przeszedł ostatni dziczek, następnego nie było. Znowu nic. Nagle obok podniósł się duży dzik i poszedł w dół Debrzy, tylko gałęzie młodnika zamknęły się za nim. Wataha poszła w górę na lewo ode mnie, odyniec poszedł w dół na prawo. Czułem, że będzie chciał dołączyć do watahy. Zacząłem biec pod górę jak da się najszybciej, a stoki Głębokiej Debrzy są bardzo strome, kamieniste i zasłane liściami oraz suchymi konarami buków. Ku mojej radości nie pomyliłem się w swoich oczekiwaniach – odyniec sunął pod górę. Strzelam, spod rapet dzika tylko ziemia poszła takiego dostał przyspieszenia. Jestem pewien, że trafiłem, ale na wszelki wypadek chcę poprawić, ciągnę za spust, nic, bo ciągnę za ten sam spust, przekładam palec na drugi spust, strzelam, dzik poszedł. Teraz jestem pewien, że obydwa strzały zgórowałem. Cóż i tym razem przyszło wracać do domu pusto.