Większość mojego dorosłego życia, to psy i polowanie. Polowanie jednak nie jest źródłem mojego utrzymania, więc oprócz tej pasji w moim życiu jest oczywiście rodzina i praca. Nie wyobrażam sobie jednak życia bez polowania, a polowania bez psów. Uważam, że prawdziwe jest powiedzenie, że myśliwy bez psa to pół myśliwego i dla mnie jest wręcz niezrozumiałą sytuacja, gdy myśliwy nie ma psa. Jeśli ktoś mówi, że nie ma warunków na posiadanie psa, to jest to najczęściej zwykły wykręt, bo po prostu nie czuje potrzeby posiadania tego najwierniejszego towarzysza łowów. Ja dopiero od paru lat mam własny grunt – wcześniej tułałem się z całą hodowlą po paru miejscach. Początki hodowli były w Kamionnej, wsi położonej u stóp góry o tej samej nazwie. Przeżywszy wiele lat poza Kamionną, parę lat temu zakupiłem sporą działkę. Razem z żoną i dziećmi zamieszkaliśmy we wsi, w której ja się wychowałem i spędziłem dzieciństwo. Wielokrotnie byłem podejrzewany, że głównym motywem hodowania przeze mnie psów są pieniądze, bo mimo przeciwności losu i braku zrozumienia u innych, uparcie trwałem przy swojej pasji. Miałem ochotę spytać, czemu oni nie hodują psów, mając lepsze ode mnie warunki skoro to taki intratny biznes. Poza tym miałem im ochotę powiedzieć, że nie hoduję psów – hoduję gończe polskie.
Moje losy z Kamionną są związane od początku, od kiedy moja pamięć sięga…Nie urodziłem się w Kamionnej, moi rodzice też nie pochodzą stąd. Przyjechałem do Kamionnej w 1959 roku, w wieku jednego roku. Pierwszy rok życia spędziłem w domu rodzinnym mojej mamy koło Bochni. Mój ojciec przyjechał do Kamionnej w 1958 roku, objął tu posadę leśniczego. Mogę się pochwalić kilkupokoleniową tradycją myśliwską, gdyż mój dziadek Jan Machaj był przed wojną gajowym w Puszczy Niepołomickiej. Babcia wspominała, że przed wojną przyjeżdżali do Puszczy Niemcy na polowania na jelenie i dziadek ich podprowadzał. Ród Machajów wywodzi się z Jabłonki na Orawie – jest nawet w tej wsi przysiółek zwany Machajowa. Kiedyś nazwisko moich przodków pisało się przez y na końcu – Machay. Tak nazywał się prezbiter kościoła Mariackiego w Krakowie ksiądz Ferdynand Machay, który w swojej książce ”Moja droga do Polski” opisuje jak dojrzewał do tego, że jest Polakiem. Opuszczając rodzinną Jabłonkę czuł się Węgrem – przed I wojną światową była prowadzona akcja „madziaryzacji” ludności monarchii austro-węgierskiej. Mój wujek mówił mi, że kiedyś nasze nazwisko pisało się też przez „h”- Mahay i że nasi przodkowie byli Węgrami. Nawet w książce ”Podhale w latach okupacji” wymienione jest małżeństwo Machajów zamęczonych przez hitlerowców na nowotarskim rynku. W tej książce autor napisał, że Machaje nie byli uważani na Orawie za Polaków, co nie przeszkadzało im oddawać życie za Polskę. Wielokrotnie obiecuję sobie, że pojadę szukać swoich korzeni i tak schodzi z roku na rok.
Mój ojciec przez rok mieszkał w Kamionnej sam, a po roku dołączyliśmy do niego; ja z mamą i z siostrą starszą o dwa lata. Mieszkaliśmy w leśniczówce, w dawnych zabudowaniach dworskich. Majątek Kamionna do końca II wojny światowej należał do rodziny Ożegalskich. I tu wspomnę Józefa Ożegalskiego, który w 1879 roku w Krakowie, własnym nakładem wydał broszurę pt. ”Uwagi Myśliwskie dla wszystkich myśliwych”, w której radzi jak prowadzić gospodarkę łowiecką, aby było dużo zwierzyny. Pisze m.in. ”Do nieposzanowania cudzych granic, a przeto i cudzej własności oraz wytępiania zwierzyny, przyczyniają się bardzo ogary [psy gończe], które dlatego powinny być zakazane i wytępiane. Żaden właściciel ogarów nie jest wstanie zapobiec, ażeby jego psy, gdy z nimi poluje, nie przeszły za cudzą granicę, i tamże zwierzyny nie goniły i nie wypłaszały. Po wtóre nie jest wstanie zapobiec, ażeby jego psy czasem zająca tak nie zgoniły, iż ten ze sforsowania sił zdechnie. Nareszcie nie jest wstanie zapobiec, ani też dopilnować, ażeby jego psy czasem bezwiednie się z domu nie wymknęły, i to w czasie najszkodliwszym dla zwierzyny, tj., kiedy samice są kotne, lub kiedy są młode. Mógłby, kto zarzucić, że zaniechanie ogarów uniemożebni polowanie w okolicach górzystych, otóż na miejsce tych można by zaprowadzić duży gatunek jamników, które tak samo głosem gonią, tylko nie tak szybko, przez co nie są tak dla zwierzyny szkodliwe, przy tem są usłuchańsze a przeto i łatwiejsze do odwołania, gdyby się za cudzą granicę zapuściły”
Czytając te przywołane prawie sprzed 150 lat temu słowa, myślę sobie, jakie to zaskakujące są koleje życia na dawnych ziemiach wroga psów gończych, prowadzę od prawie 30 lat hodowlę gończych polskich i selekcjonuję je głównie pod kątem użytkowości, a ponadto jestem zwolennikiem wykorzystywania w łowiectwie ras polskich, gdzie tylko to jest możliwe. Niejednokrotnie irytował mnie występujący u polskich myśliwych trend wprowadzania do polskiego łowiectwa nieznanych, obcych ras psów myśliwskich bez poszanowania dla spuścizny po przodkach. Tym bardziej, że te „żywe zabytki kultury narodowej”, ogary i gończe polskie od wieków doskonale sprawdzały się w naszych łowiskach.
Właściwie moją pierwszą fascynacją zwierzętami były konie. Jako dziecko ciągle je rysowałem tak jak potrafiłem. Psów u nas nie było nigdy, bo rodzice za nimi nie przepadali, za kotami też. U ojca pracował gajowy Józef Matras z Rozdziela. Zapalony myśliwy, słyszałem, że miał dobre psy na dziki i lisy przede wszystkim gończe, ale i mieszańce. Jeden z tych psów, ogar (tak u nas dawniej nazywali psy gończe), był bardzo dobry na lisa, tak wytrwale potrafił go gonić, że mój ojciec zaproszony przez Matrasa na polowanie na lisa nie doczekał finału polowania i poszedł do domu, bo zmarzł na kość stojąc długo na stanowisku. Matras miał starą, doskonałą kurkówkę, która tak świetnie biła, że nie mierząc dokładnie, ściągał bez większego problemu jastrzębia kołującego nad lasem. Jak to określiła Rogalowa z Bełdna, Matras miał palec. Szkoda, że ta strzelba po śmierci gajowego Matrasa gdzieś przepadła.
Pewnego dnia odbywało się w sąsiednim kole po stronie limanowskiej polowanie z udziałem psów gończych. Gajowy Matras też był ze swoim ogarem. W tym samym czasie po naszej, północnej stronie robotnicy pracowali pod nadzorem gajowego Józefa Pastuszaka, który miał jednolufową, służbową śrutówkę. Nagle robotnicy usłyszeli głoszenie psów i zobaczyli jak dwa psy gonią sarnę, która już ledwo uciekała, tak była zgoniona. Zbliżyła się do pracujących ludzi, jakby u nich instynktownie szukała ratunku. Robotnicy zaczęli krzyczeć, jeden rzucił w stronę psów siekierą, ale chybił a wtedy gajowy Pastuszak strzelił i położył trupem jednego z psów, drugi uciekł. Sarna była ocalona, ale pech chciał, że zastrzelony pies to był ogar gajowego Matrasa. Obydwaj gajowi pracowali u ojca, więc Matras żądał, żeby ojciec wyciągnął jakieś konsekwencje wobec Pastuszaka. Sytuacja była trudna do rozwiązania. Psa było szkoda, o dobrą atmosferę wśród pracowników też trzeba było dbać. Nie wiem jak się ostatecznie ta sprawa zakończyła, byłem chłopcem i nie musiałem o wszystkim wiedzieć. Nieraz zastanawiałem się, dlaczego doświadczone, opolowane psy pogoniły za tą sarną, czy ten drugi był mniej doświadczony i pociągnął za sobą psa Matrasa? Może sarna była poszkodowana, czy też ranna i dawała inny odwiatr ,a to spowodowało, że psy się nią zainteresowały.
Jak byłem w podstawówce, ojciec przyprowadził młodą suczkę z Rozdziela od robotnika leśnego Chrobaka, po psach od Matrasa. Nazwaliśmy ją Mrówka, bo była czarna podpalana. W mojej ocenie nie była ona zbyt dobra użytkowo, zbyt niepewna i lękliwa w lesie. Jednak ojciec strzelił przy niej podczas huczki potężnego odyńca. Szczekanie Mrówki rozjuszyło odyńca i zaszarżował na sukę. Dało to ojcu możliwość oddania strzału z breneki na łeb a następnie na komorę. Pomagałem przy transporcie wozem konnym a następnie patroszeniu odyńca. Ręce tak mi przesiąkły „zapachem” odyńca w czasie huczki, że nie mogłem ich nawet na drugi dzień zbliżyć do twarzy.
Ojciec, jako leśniczy posiadał broń służbową – simsonkę kaliber 16. Wszedł wtedy w życie przepis, że pracownicy lasów posiadający broń myśliwską służbową mają do wyboru, zapisać się do PZŁ albo zdać broń. Więc ojciec się zapisał do PZŁ. Był to rok 1972, a wtedy każdy członek PZŁ obowiązkowo prenumerował Łowca Polskiego. Zaczęły do nas przychodzić pocztą kolejne numery tego czasopisma. Pochłaniałem je od deski do deski, wszystko, łącznie z reklamami, ogłoszeniami i nekrologami. W jednym z numerów był artykuł o konkurso-łowach ogarów polskich w Golejewku. W tym czasie obydwie polskie rasy psów gończych (ogar polski typu Kartawika i ogar polski typu Pawłusiewicza) były uważane za jedną rasę – ogar polski. A więc na zdjęciach z tych konkurso-łowów były przede wszystkim ogary Kartawika, piękne, mocne psy o wyraźnym czapraku, dostojne, o wyraźnie skośnych oczach, co sprawiało wrażenie chytrości i przebiegłości. Nawet na zdjęciach widać było, że to spokojne, pewne siebie psy. Widziałem też na jednym ze zdjęć psy wyraźnie ciemniejsze o umaszczeniu typowym dla gończego polskiego. Ale nic w tym dziwnego, skoro dopuszczono w tym czasie do krzyżowania obydwu ras. Po przeczytaniu tego artykułu ogary zawładnęły mną całym, byłem nimi po prostu zauroczony, nie było od ogarów piękniejszych i lepszych użytkowo psów na świecie.