Pierwszy sezon przepolowałem bez psa. Na ostatnią zbiorówkę w sezonie 84-85 szedłem do Żegociny przez las. Na polowanie zbiorowe zawsze ubierałem się cieplej. Idę przez las i zaczynam „gotować się” (była odwilż). Musiałem zrobić sobie przerwę na przebranie i ciepła bielizna trafiła do torby. Po drodze natknąłem się na świeże tropy dużej watahy dzików, a za nimi psa. Domyślałem się, że to nasz stary znajomy z sąsiedniego koła po stronie Limanowej – pies, który w Nowy Rok przegnał nam watahę dzików na drugą stronę góry. Biegnę na zbiórkę, żeby się nie spóźnić. Niestety na miejscu widzę tylko ślady gumofilców, opon jakiegoś samochodu i Kaczmarkowej wyżlicy szorstkowłosej Dory. Tak odczytałem ślady, jak się później okazało, błędnie, bo to koledzy spóźnili się na zbiórkę, bo była ślizgawka na drodze. Zazgrzytałem ze złością zębami: ”Mogli poczekać te 15 minut.” i poszedłem z powrotem. Pomyślałem sobie, że mając odstrzał na dzika, mogę polować w lesie Kamionna, bo polowanie zbiorowe było w lesie Żegocina, a był to ten sam kompleks leśny. Oczywiście pomyliłem pojęcie obwodu z pojęciem rewiru, poza tym powinienem to zgłosić łowczemu, ale jak? O telefonach komórkowych nikomu się wtedy nawet nie śniło. Przeświadczony więc o słuszności swego postępowania i wkurzony na kolegów, że na mnie nie poczekali, ruszyłem z powrotem na Kamionną, bo tam były dziki. Po drodze dołączył do mnie Jasiek Pączek z Żegociny, który czasami przychodził do nas na nagankę. Mnie paliła się ziemia pod nogami, chciałem jak najszybciej dopaść te dziki, więc ruszyłem z kopyta. Jasiek, co chwilę prosi, żebym zwolnił, bo wczoraj „balował” i jest dzisiaj słaby. W końcu dotarliśmy do Kamionnej. W miejscu zwanym Ostra Górka, było osuwisko i młodniki – dziki lubiły tam zalegać. Właśnie tam usłyszeliśmy jak pies głosi dziki. Ja staję na drodze, Jasiek ruszył w stronę młodnika. Pies poczuwszy wsparcie człowieka, zaczął głosić bardziej zajadle. Jasiek krzyczy „Bierz dzika !” i tłucze się jakąś gałęzią o drzewo. Ja wszedłem nieznacznie w las, żeby przybliżyć się w stronę watahy. Nagle słyszę, że dziki ruszyły, z mojej lewej strony. Jeden szum po lesie. Chwila konsternacji, nie wiem, co mam robić, bo nie zdążę wrócić na drogę i zabiegnąć dzikom. Ale słyszę głoszenie psa w moją stronę, musi coś prowadzić. Rzeczywiście, najpierw wypadł warchlak, za nim ledwo mógł nadążyć pies. Dziczek pędzi na mnie na kulawy sztych, mierzę na koniec gwizdu i modlę się, żeby kolejny raz nie spudłować. Ciągnę za spust. Dzik wali się w ogniu, pies na niego, szarpiąc mu chyb. Chwila euforii, ale wyskakuję na drogę i jeszcze strzelam dwa razy do warchlaka, raniąc go w tylny bieg. Dzik zwalnia i przysiada na zadzie. Zaczynam go gonić, jestem już prawie na strzał, ale dzik mi uchodzi w młodnik. Łapię powietrze całymi ustami zziajany jak pies i sobie myślę: „Czy ja jestem psem, żebym tak za dzikami gonił?” Wracam do strzelonego dzika, pies jeszcze skubie dzika. Wyciągam kanapki z szynką (czas kryzysu) i karmię psa, bo jest przeraźliwie wychudzony. Tylko kłapnął parę razy i po kanapkach. Bierzemy dzika na linkę, psa na jakiś sznurek i ciągniemy z Jaśkiem dzika przez las do domu. Jest odwilż, ciepło, około 10 stopni powyżej zera. Przerzucam strzelbę na ukos na plecy, żeby mi nie spadała z ramienia i zrzucam na plecy noszony na rzemyku szeroki skórzany kapelusz kupiony na Sycylii podczas wyjazdu ze „Skalnymi”. Ciągniemy dzika leśną drogą, nagle na środku drogi podnosi się duży dzik, ja próbuję ściągnąć z pleców strzelbę, kapelusz mi w tym przeszkadza, szamoczę się. W końcu udaje mi się ściągnąć strzelbę, ale dzik już poszedł. Puszczamy psa, ten od razu podejmuje gąszczyka pod jodełki, przysiadając na przednich łapach. Nagle spadł śnieg z gałęzi. Strzeliłem odruchowo i wtedy z młodnika wypadł warchlaczek, pies pognał za nim. Zdążyłem jeszcze raz strzelić i to była moja ostatnia breneka. Wróciliśmy do dzika i poszliśmy do domu. Wypatroszyłem dzika, nabrałem brenek i hajda z powrotem do lasu dojść postrzałka. Tym razem już sam, Jaśkowi już wystarczyło emocji i poszedł do domu. Nasłuchiwałem czy nie słychać głoszenia psa. Kamieńską Górę zaliczyłem, co najmniej dwa razy, bolały mnie podbicia stóp, bo było ciepło, więc ściągnąłem skarpetki. Czułem pod nogami prawie każdy kamień przez cienkie podeszwy gumofilców. Jak schodziłem z góry, słyszałem psa i widziałem jak idzie po grubym bukowym lesie i głosi, szedł w stronę nor w Głębokiej Debrzy. Z pewnością gonił lisa. Chciałem przeciąć mu drogę, aby go złapać, wziąłem nawet dla niego kawałek starego boczku. Po chwili zorientowałem się, że pies mnie szuka, chodził po moich śladach, co mię niezwykle ucieszyło, bo poczułem się doceniony przez doskonałego dzikarza. Szedł do mnie w dół Bystrego (stoku między Głęboką a Niedźwiedzią Debrzą), nagle przed nim przedefilował rudel saren, pies obojętnie popatrzył na sarny i przyszedł do mnie, co wprawiło mnie wręcz w osłupienie. Po raz pierwszy zobaczyłem psa, który nie goni saren. Psa wziąłem na sznurek i wróciłem na zestrzał. Trzeba było się śpieszyć, bo była odwilż i farba na śniegu dosłownie rozpływała się w oczach. Zacząłem obcinać młodniki, bałem się, że dzik przejdzie na Rybie a więc za granicę obwodu. W pewnym momencie pies warknął, poczuł dzika. Naiwny i niedoświadczony z psami, podetknąłem mu pod nos boczek, który wziąłem dla niego (chciałem, żeby mnie dobrze zapamiętał), nie zareagował w ogóle. Puściłem go, zaczął zataczać kręgi w młodniku cały czas głosząc, w pewnej chwili usłyszałem, że zaatakował dzika. Wyjechał na nim z młodnika i prowadził go korytem potoku, trzymając za chyb. Gdy się złożyłem do strzału, odpuścił, jakby doskonale wiedział, że musi dbać o swoje bezpieczeństwo, po prostu mistrz. Dostrzeliłem dzika, wziąłem go na linkę i do domu. Po drodze przy świetlicy w Kamionnej, gdzie miało być zakończenie sezonu, natknąłem się na łowczego Mariana Pawełka, który pogratulował mi dzików, ale powiedział, że przekroczyłem Regulamin Polowań i musi mnie ukarać. Oburzyłem się, ale Marian mi wytłumaczył, w czym rzecz i powiedział, że w ramach kary pozbawi mnie premii za strzelone dziki, co wtedy stanowiło 40% wartości tuszy, na co ja machnąłem ręką. Marian potem dawał mnie za przykład kolegom, którzy nieraz na polowaniu kłócili się o zająca.
Psa zabrałem do domu, byłem pewien, że to bezdomny dzikarz, taki był chudy. Nakarmiłem go i uwiązałem w szopie. W poniedziałek po południu pojechałem do Krakowa na próbę do Studenckiego Zespołu Góralskiego „Skalni”. Miałem ferie zimowe, a więc wolne (pracowałem w szkole). Na drugi dzień, we wtorek, jak przyjechałem, to pierwsze co zrobiłem, to poszedłem do szopy, a tam pusto. Nabuzowany i zły walę do domu, bo byłem pewien, że ojciec chcąc się pozbyć psa coś wykombinował. Jak się okazało, Jasiek Pączek w barze w Żegocinie wygadał się, co się wydarzyło, zaś właściciel psa dzwonił po okolicznych kołach. Zadzwonił m.in. do Jaśka Krawczyka, prezesa KŁ Ryś w Żegocinie, a ten już wszystko wiedział i przyjechali w poniedziałek wieczorem po psa. Sam Jasiek Krawczyk mówił, że pies do swojego właściciela nie chciał wyjść z szopy. Trudno, szkoda było psa, ale skoro miał pana, to tak musiało być. Jak się okazało, poprzedni właściciel Argo był kłusownikiem – z dwoma takimi psami i białą bronią chadzał na dziki. Ten pies to był efekt mieszania obydwu ras ogarów, bo był umaszczony jak ogar Kartawika, ale był lżejszej budowy, tak jak ogar Pawłusiewicza. Ale pod względem użytkowym był to jeden z najlepszych psów, z jakimi w życiu miałem do czynienia.
W czwartek, ostatniego stycznia poszedłem do lasu strzelić na koniec sezonu kozę. Zauważyłem tropy dzika, około 50-60 kg. Zacząłem go tropić i wtedy spotkałem kolegę starszego o rok, który pracował w stolarni koło lasu należącej do Gminy Żegocina, który powiedział mi, że chodzi tu dzik – 200 kilo. Nie, mówię – najwyżej 60 kg. Zlokalizowałem dzika w niedużym, ale za to tak gęstym młodniku jodłowym, że na metr nic nie było widać. Ten kolega powiedział mi, że na nim ten dzik wyjechał z młodnika. Nie wiedziałem, co robić, wejść w ten młodnik za dzikiem to czyste szaleństwo. Wszedłem na młodego buka, który rósł obok młodnika i miał rozłożyste konary i siedząc na jednym z nich próbowałem z góry wypatrzeć dzika. Nic z tego. Zszedłem z buka i zacząłem wrzucać duże kamienie z pobliskiego potoku w środek młodnika, liczyłem, że zapach mój na tych kamieniach zdezorientuje lub wystraszy dzika. Nagle zobaczyłem dzika na skraju młodnika i bach – dzik pada w ogniu. Tuż potem zobaczyłem jadący leśną drogą ciągnik, a z tyłu na podnośniku kilku chłopów, którzy pracowali w stolarni. Pomagają wyciągnąć mi dzika, jeden z nich wyciąga nóż masarski i pomógł mi go patroszyć. Mnie prawie szczęka opada na to wszystko, bo widzę jak są przygotowani. Chcieli tego dzika koniecznie dopaść, wzięli nawet jakąś sukę ze wsi do pomocy. Ale locha wyjechała na suce i na moim koledze. Chciałem zobaczyć, gdzie trafiłem dzika, nie widzę nigdzie śladu po kuli, więc znowu biorę się za patroszenie. I cały czas czuję smród zepsutych kości, który jest tak silny, że nie czuję przyjemnego zapachu dzika. Ale znowu chcę sprawdzić, gdzie dzik dostał, przecież nie padł od huku. No i wreszcie! Jest ślad po kuli – prosto w sam środek ucha, więc trudno było zauważyć. Okazało się, że strzelony dzik to locha z dwoma zabliźnionymi starymi postrzałami i świeżym postrzałem z soboty na dolną szczękę, który uniemożliwił jej pobieranie pokarmu, gdyż szczęka wisiała. Strzaskane kości żuchwy były na wierzchu i już było czuć wyraźne smród gnijących tkanek. To był ten dzik, który przyszedł z soboty na niedzielę z watahą, co nam się podniósł na drodze, gdy wlekliśmy z Jaśkiem Pączkiem pierwszego warchlaka. Oczywiście jelita lochy były puste – to był prawdziwy strzał łaski. Trudno było sobie wymarzyć lepsze zakończenie pierwszego w życiu sezonu łowieckiego. Na cztery dziki strzelone w kole, ja strzeliłem trzy. Niektórzy sobie żartowali na wiosennym zebraniu, że jak będą szkody to wystarczy Wojtka podpuścić i problem będzie z głowy. Tylko starsi koledzy postulowali, żeby może nie karać młodego stażem myśliwego, bo może się zrazić do strzelania dzików, na co ja się roześmiałem, że raczej mi to nie grozi.
W sierpniu 1985 roku byłem koło Zakopanego i na Olczy u Stachonia widziałem psa gończego wielkości kopova, ale z wyraźnym czaprakiem. Spytałem, czy nie chciałby go sprzedać. Oczywiście odmówił, ale powiedział, że w Gliczarowie koło Bukowiny Tatrzańskiej są szczeniaki do kupienia u Franciszka Bafii. Były dwa szczeniaki – piesek i suczka. Kupiłem suczkę i dałem jej na imię Nutka. Bardzo inteligentna, kontaktowa, skora do zabawy i cały czas aktywna. Ojciec ją polubił. Wieczorem jak chciało się jej spać, skomliła i wdrapywała się na kolana, po czym zwijała się w kłębek z mruczeniem i spała w najlepsze. Z powodzeniem można było polować z nią nawet na bażanty, ale na dzika nie była zbyt cięta. Chętnie goniła lisy i strzeliłem spod niej dużo lisów. Raz szedłem z Nutką przez pola położone pod lasem w sąsiedniej wsi Bełdno i spotkałem mieszkańca tej wsi, Rogalę, którego suka oszczekała. On popatrzył na nią i stwierdził, że to są mądre psy, bo mają „śtyry ocy”. Miał na myśli tzw. okulary nad oczami u gończych polskich. Powiedział mi, że jego ojciec przed wojną „miał polowanie” i miał takie psy – potrafiły godzinę gonić zająca i nagonić go w to samo miejsce, z którego został ruszony.Z perspektywy czasu uważam, że na gończe polskie trafiłem za sprawą Świętego Huberta. Bo jak inaczej można wytłumaczyć fakt, że ja, człowiek po studiach, który chodził na wystawy psów rasowych, nagle nie wiedział gdzie szukać psa rasowego. Poza tym przecież był Łowiec Polski, którego prenumerowałem, a w nim mnóstwo ogłoszeń o różnych psach. Po prostu to było kompletne zaślepienie, które moje kroki miało skierować w stronę gończych polskich.